Geoblog.pl    michalfutyra    Podróże    Tajemnicze miasta Azji Południowo - Wschodniej    Kuala Lumpur raz jeszcze - Nasienie Czerwonego Smoka i złoty Rolex
Zwiń mapę
2011
19
wrz

Kuala Lumpur raz jeszcze - Nasienie Czerwonego Smoka i złoty Rolex

 
Malezja
Malezja, Kuala Lumpor
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3443 km
 
Są takie miejsca, do których przyciąga człowieka niewyjaśniona siła. Po prostu chce się w nich przebywać. Choćby po to tylko, żeby poobserwować. Dla mnie takim miejscem w Kuala Lumpur jest targ podróbek w Chinatown.

Trzy dni. Tyle czasu zajęło mi przekonanie do siebie dwóch młodych sprzedawców zegarków, aby oprowadzili mnie i wyjaśnili, jak funkcjonuje to miejsce. Targ jest największym na półwyspie marketem dostarczającym tysiące podrobionych produktów najpopularniejszych marek świata. Znaleźć tutaj można dosłownie wszystko. Od najnowszej kolekcji garniturów Gucci, przez piątą, jeszcze nieznaną nawet w Apple generację Iphone’a, po Viagrę działającą dwa razy dłużej, niż ta dostępna w aptekach Europy. Ciasne uliczki zastawione straganami w taki sposób, aby kupujący poruszali się pojedynczo i nie mogli się minąć. Przypadek? W żadnym razie. Celowy zabieg, aby potencjalni klienci przesuwali się powoli, przyglądając każdemu stoisku z osobna. Miejsce otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Żyjące dwoma, równoległymi wcieleniami. Tym widocznym dla oczu kupujących, i tym dostępnym jedynie sprzedawcom.

Miejsce jak łatwo się domyśleć opanowane przez chińską diasporę. Nic w tym dziwnego, jeśli poznać chociaż odrobinę tryb pracy Chińczyków i ich wpływy. Nigdy nie przestaną mnie fascynować. Wśród wszystkich narodów świata, oni jako jedyni są w stanie dostosować się do najtrudniejszych nawet warunków życia, jeśli odnajdą chociaż cień nadziei na intratny biznes, udaną transakcję handlową i spokojne miejsce do wychowywania kolejnego pokolenia. Stare, nieco uszczypliwe azjatyckie przysłowie mówi: „Wietnamczycy sadzą ryż, Kambodżanie się przyglądają, a Laotańczycy słuchają, jak rośnie”. Można by dodać: „A Chińczycy szukają rynków zbytu”.

Stoisko moich chińskich przyjaciół nie odznacza się niczym szczególnym spośród czternastu innych, znajdujących się w obrębie targu. W jego centrum siedzi na taborecie lub kręci się w pobliżu stary Chińczyk, właściciel obserwujący swoich pracowników. Co jakiś czas, po zawartej transakcji kupna - sprzedaży, odbiera od „swoich ludzi” utargowane z turystami pieniądze. Na tym oficjalnie kończy się jego rola. „Próbowaliście kiedyś rozkręcić własny biznes? Bez szefa?” – pytam Jao, jednego z przekonanych do siebie przewodników. „Oszalałeś? Nikt nie ma szans dostać się na targ bez wsparcia” – odpowiada zdziwiony, że mogłem zadać tak głupie pytanie. Faktycznie, chińscy właściciele sklepów pełnią podwójną, a nawet potrójną rolę. Przede wszystkim posiadając znajomości, zapewniając sobie miejsce na lokalnym rynku. Po drugie, są dostarczycielami wszystkich produktów sprowadzanych z Chin. Bez tego sklepik świeciłby pustkami. Po trzecie w końcu, wiedzą komu płacić, żeby policja trzymała się daleko od tego miejsca.

„Skąd bierzecie zegarki?” – pytam naiwnie, na co odpowiada mi tylko gromki śmiech. „To chociaż powiedzcie, czy działają dłużej, niż tydzień?”. Odpowiedzi na to pytanie udziela mi drugi chiński przyjaciel, który kazał się nazywać Sam. Z miną znawcy i konesera mówi: „Mamy dwa rodzaje produktów. Pierwszy dla głupich turystów, a drugi dla bardziej bystrych i umiejących się dogadać. Od razu widać z kim masz do czynienia. Te droższe i gorszej jakości, po 250 ringittów, wciskamy naiwniakom. Produkowane są w Chinach i wskazówki odpadają zaraz po zakupie. Nie ma co próbować ich nawet w wodzie zanurzać. Mają tylko leżeć w gablotach i dobrze wyglądać. No i jeszcze mają działać, jak je pokazujemy” - robi pauzę, pociąga z kufla i dodaje - „Drugie są spod lady. Też składane w Chinach, ale mechanizm japoński. Te są dużo lepsze. Jak nie będziesz z takim na ręku brał prysznica, to podziała i z cztery lata. No i sprzedajemy je taniej. To jest produkt dla bystrzaków”. Trochę zdziwiony szczególną taktyką biznesową, dopytuję jak to jest, że lepszej jakości zegarki sprzedają taniej, a rupiecie drożej. „Normalka. Bo wiemy, że kitu nie wciśniemy zorientowanym. Potrafią się targować, więc i taniej sprzedajemy. Japoński mechanizm najniżej, z zyskiem dla nas, możemy sprzedać za 80 ringittów”. Sporo mniej, niż cena wyjściowa. Przypuszczam, że i tak nie do końca mówią prawdę. Rozstrzał cenowy jest taki duży, że jak sprzedadzą za 40 ringittów to i tak na tym zyskują.

Sam wyciąga ze skórzanej torby zegarki owinięte szczelnie folią. Pokazuje i obraca w ręce każdy. Wkłada mi do dłoni najnowsze modele. Jeden lepszej, drugi gorszej jakości. Różnicę od razu czuć. W całości chińska robota jest dużo lżejsza i detale są gorzej wykonane. Najlepiej sprzedają się: Breitlinger, Tag Heuer, Tissot, Maurice Lacroix. Gorzej Rolex i pewnie dlatego, jak twierdzi Jao, gdyż konkurencja robi ciekawsze, a i niewielu, nawet europejczyków na nie stać.

Będąc dumnym posiadaczem Timex’a, pokazuję go, przekonany, że i tą markę podrabiają. „Timex? Chyba żartujesz. Pierwsze słyszę. To polskie? Nigdy nie wiedziałem na targu” – kończy i śmieje się, aż dusi się dymem z papierosa.

Tanią siłą roboczą są Hindusi. Wszyscy bez wyjątku zatrudniani przez chińskich właścicieli. Zarabiają dwu, trzykrotnie mniej, niż chińscy pracownicy. „Takie życie. Nie moja wina, że się urodzili Hindusami” – wrzuca od niechcenia Sam. Jedyny wpływowy nie – Chińczyk w okolicy, to Louis – pochodzi z Republiki Południowej Afryki. Przyjechał do Kuala Lumpur kilka lat temu na studia. Po dwóch latach porzucił naukę, poślubił Malajkę i zajął się ochroną stoisk. Oczywiście za przyzwoleniem chińskich właścicieli. Przechadza się wieczorami po markecie i sprawdza, czy ktoś przypadkiem nie nęka sklepikarzy. Na pierwszy rzut oka widać, dlaczego jego wynajęto do ochrony. Ciemna, niemal czarna skóra, wysoki, dobrze zbudowany o długich kręconych włosach. Jedyna oznaka słabości, to pożółkłe gałki oczne. Być może oznaka choroby, albo zbyt intensywnego trybu życia.

Komunikacja pomiędzy stoiskami odbywa się za pomocą głośnych okrzyków lub przez krótkofalówki. Jeśli turysta chce kupić coś, czego aktualnie nie ma w sklepie, wystarczy kilka krótkich zdań wypowiedzianych do komunikatora, dwie minuty cierpliwości i nagle zjawia się ktoś z oczekiwanym towarem w rękach. Cena wyższa, bo więcej było zachodu przy organizacji. Mimo powszechnego chaosu panującego dookoła, jedno funkcjonuje na targu bez najmniejszych przeszkód. Wymiana towar – pieniądz.

Ostatniego dnia w umówione miejsce przychodzę punktualnie o dziewiętnastej. Sam i Jao spóźniają się godzinę. Przyszli się pożegnać. Szef wysyła ich do Ipoh – jednego z większych miast kraju. Nie wiedzą po co, ale zarobią więcej. „Ile? Aż tak cię nie lubimy” – odpowiadają ze śmiechem. Wymieniamy się numerami telefonów. Ściskamy z typową, azjatycką wylewnością i zapewniamy wzajemnie, że następnym razem, jak będę w mieście, to wybierzemy się na obiad i piwo. Na pewno.

 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2011-09-19 16:47
Nie byłam w Malezji ...nie wiem czy kiedykolwiek zobaczę targ w Kuala Lumpor lecz dzisiaj poznałam ludzi , przeszłam pomiędzy straganami towarów i dowiedziałam się coś na temat nowości kolekcji - krótki spacer a tyle treści ! - dziękuję
 
 
michalfutyra
Michał Futyra
zwiedził 2% świata (4 państwa)
Zasoby: 17 wpisów17 18 komentarzy18 0 zdjęć0 0 plików multimedialnych0