Do Singapuru można dostać się w dwojaki sposób. Wybrałem tą samą drogę, którą kilkanaście lat wcześniej podążał Tiziano Terzani, a przed nim japońska armia w czasie drugiej wojny światowej, zupełnie zaskoczywszy broniących wyspę żołnierzy. Wówczas oficjalna brama do wyspy wiodła od strony morza. Tędy przypływali wszyscy. I nikomu nawet do głowy nie przyszło, aby ktokolwiek chciał przedostać się „tylnymi drzwiami”. Port stanowił serce i centrum miasta. Dzisiaj przystań dla statków zastąpiło ogromne, międzynarodowe lotnisko, mówiące wszystko o współczesnym Singapurze.
Doskonale zorganizowane, sterylnie czyste, uporządkowane, przyjmujące co dzień tysiące turystów i setki biznesmenów. Wszystko monitorowane i zautomatyzowane w najwyższym stopniu. Transfer z lotniska do miasta odbywa się szybko i płynnie. Przed wyjściem czekają na podróżnych policjanci gotowi udzielić rady w doskonałej angielszczyźnie. Nowoczesne taksówki ustawiają się w specjalnie dla nich wytyczonym pasie ruchu. Żadnego targowania się o cenę przejazdu. Każdy kierowca bez mrugnięcia okiem uruchamia taksometr. Wszystko po to, aby nie przysparzać problemów pasażerom. Kilkupasmowa autostrada równa, niczym stół. Co jakiś czas zawieszone nad jezdnią monitory informują o zakorkowanych trasach i od razu podsuwają rozwiązanie, którędy jechać aby je ominąć. Przy okazji powiadamiają o panującej na zewnątrz temperaturze, ciśnieniu i wilgotności. Zupełnie jakby człowiek znalazł się w jednym z europejskich miast.
Droga lądowa od strony Malezji odsłania inne, nie mniej interesujące oblicze tego azjatyckiego tygrysa. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to nieskończona ilość fabryk największych światowych koncernów. Po prawej siedziba Coca – Coli, Toyoty, Noki. Po lewej salon samochodowy Ferrari, azjatycka rozlewnia piwa Calsberg, wytwórnia kosmetyków Nivea i centrala DHL. Ulicami jadą wypełnione Malajami autobusy, podążające w kierunku miejskich supermarketów. Singapur – największe centrum handlowe i rozrywkowe tej części świata. I ceny, niemniej światowe.
Jeszcze w latach pięćdziesiątych wyspa wchodziła w skład Federacji Malezji. Zacofana, porośnięta bujną zielenią i słabo zaludniona. Nikt wówczas nie przypuszczał, że za kilka lat Singapur stanie się wzorem do naśladowania dla wszystkich sąsiadów.
Ojcem sukcesu państwa jest osiemdziesięciosześcioletni dzisiaj Lee Kuan Yew. Człowiek o wielkich ambicjach, marzeniach i charyzmie. Przez lata piął się po stopniach politycznej kariery, aż osiągnął swój cel – niekwestionowane przywództwo na wyspie i sympatię mieszkańców. Od początków politycznej działalności, głośno nawoływał do odłączenia się od Malezji i powołania do życia nowego państwa. Swoją wiarą w marzenie zarażał innych. W końcu w 1965 roku, dzięki dobrze rozegranej polityce zagranicznej, udało mu się to osiągnąć. Pytany dzisiaj przez dziennikarzy o najbardziej stresujący moment swoich rządów, odpowiada z typową dla siebie powściągliwością, że jeśli w ogóle był taki czas, to pierwsze miesiące istnienia Singapuru – państwa.
Od razu po objęciu urzędu premiera, przystąpił do realizacji wizji nowoczesnego, zmodernizowanego i tak różnego od reszty kontynentu, państwa. Pierwszym posunięciem była walka z wszechobecną korupcją. Wszystkim urzędnikom podwyższył płace do tego poziomu, iż nie opłacało się im więcej oszukiwać. Jednostki przyłapane na korupcyjnym procederze, traktował niczym największych zdrajców i przestępców. Wydalał z kraju, zamykał w więzieniach po szybkich procesach, piętnował ich rodziny. Efekt? Singapur jest najmniej skorumpowanym krajem świata.
Drugim posunięciem, było zdobycie wykwalifikowanej kadry wszelakich specjalności. Tym razem rozwiązanie podsunęła mu Japonia. Zrobił dokładnie to samo, co uczynili Japończycy w XIX w. Młodych, zdolnych i chętnych do nauki ludzi, wysłał na studia na najlepsze zagraniczne uniwersytety. Studiowali za darmo, sowicie wspierani przez rząd. Jedynym warunkiem było osiąganie najwyższych ocen i powrót do kraju po ukończonej nauce.
Przez cały okres swoich rządów Lee Kuan Yew kopiował sprawdzone zagraniczne wzorce i wprowadzał je w kraju. Z nielicznymi opozycjonistami przekonanymi, że państwo więcej traci, niż zyskuje na takim rozwoju, rozprawiał się z typową dla siebie surowością. Zamykał ich w bunkrze pod starym chińskim cmentarzem przy Oreat Road i poddawał „kampanią przywracania do społeczeństwa”. Najdłuższa z nich trwała blisko dwadzieścia trzy lata. Po odbyciu zalecanej przez Kuan Yew kary, „wrogowie” obejmowali oficjalne państwowe urzędy. Dzięki temu łatwo było ich nadzorować i poddawać dalszej reedukacji.
W taki sposób budowany od podstaw naród, zakrzepł i funkcjonuje nadspodziewanie dobrze po dziś dzień.
Pierwszą myślą towarzyszącą mi podczas spacerowania po centrum miasta, było zdziwienie. Miało mi ono zresztą towarzyszyć przez cały pobyt. „Jak to jest możliwe, że jeden człowiek zaplanował stworzenie narodu i mu się to udało?” – pytałem siebie, mijając kolejne przecznice i wieżowce. Proces, który w normalnych warunkach trwa przez wieki, który kształtuje krew na polach bitew, wspólna dla ludzi historia, często tragiczna, język, czy tradycja, w tym konkretnym przypadku okazały się zbyteczne.
Jednym z odwiedzonych miejsc, polecanych mi przez wielu znajomych, była miejska galeria sztuki, która w rzeczywistości stanowi centrum planowania przestrzennego i społecznego Singapuru. Tutaj wymyślane są kolejne „kampanie”, mające cementować Singapurczyków. Instytucja sąsiaduje z ministerstwem infrastruktury, co wyjaśnia jak ważną rolę odgrywa w mieście.
Na jednym z czterech dostępnych dla zwiedzających poziomów, ustawiona jest ogromnych rozmiarów makieta miasta. Doskonale odwzorowane budynki z przezroczystymi szybami, w których widać ludzkie miniaturki. Kolorowe kosze na śmieci, ustawione wzdłuż ulic. Białe łódki zasumowane w przystani, pływające po powierzchni prawdziwej wody. Brakowało tylko słońca nad makietą i wiatru przemykającego pomiędzy mini uliczkami. Wszystko, jakby wycięte z rzeczywistego świata i pomniejszone.
Po kilku minutach przyglądania się drobiazgowej robocie modelarzy, do pomieszczenia wszedł przewodnik. Poprosił aby wszyscy zwiedzający udali się z nim na wewnętrzny taras, z którego będzie można podziwiać makietę z lotu ptaka. Gdy ostatnia osoba wspięła się na wyznaczone miejsce, w sali zgasło światło, a ze ścian zaczął wydobywać się spokojny, głęboki, kobiecy głos. Całość wzbogacały dźwięki miasta: „W naszym mieście mieszka obecnie około pięciu milionów osób. W zachodniej części ulokowane są największe domy handlowe, aby mieszkańcy mogli w łatwy i przyjemny sposób oddawać się przyjemności kupowania (na wskazane budynki pada różowe światło). Wybrzeże zostało tak zorganizowane, aby wszyscy chętni mogli uprawiać poranny jogging i ćwiczenia fizyczne (światło zielone). Dwie lokalizacje przestrzeni miejskiej przygotowano dla osiedlających się Hindusów i Chińczyków (światła żółte). Centrum, serce Singapuru, to dziesiątki wieżowców, w których umiejscowiono biura międzynarodowych firm mających u nas swoje przedstawicielstwa (światło niebieskie). Nieopodal znajduje się obecnie plac budowy, na terenie którego do 2016 roku wzniesione zostaną kolejne wysokościowce na potrzeby biznesu (kolor szary). Poza wskazanymi lokalizacjami znaleźć można przestrzenie mieszkalne (kolor czerwony). Wszystko dla wygody i przyszłości naszego państwa” – kończy opowieść głos, a mnie ogarnia nieodparte wrażenie, że oto przeniosłem się w opisany rzez Orwella świat.
Zaprojektowany naród, mieszka w zaprojektowanym mieście. Zaprojektowany system bezpieczeństwa, nadzoruje zaprojektowane kwartały miejskie. Pytanie tylko, kogo nadzoruje? Czy dba o bezpieczeństwo mieszkańców, czy raczej chroni miasto przed nimi?
Prawdopodobnie tak wygląda przyszłość. „Skrojona”, aby być w najwyższym stopniu funkcjonalną. Dawać poczucie wygody i komfortu. Tylko, że taka wizja przyszłości wydaje się straszliwie smutna. Bez miejsca na sprzeciw i protest. Bez miejsca na spontaniczność. Bez miejsca na niezagospodarowane myśli i działania.