Jest takie przysłowie: Sumatra pracuje, Jawa rządzi, a Bali się bawi. Nic dodać, nic ująć. Sumatra, największa wyspa Indonezji jest jednocześnie spichlerzem kraju i jego fabryką. Tutaj ulokowane są największe i najważniejsze fabryki. Produkuje się w nich wszystko. Samochody, kosmetyki, ubrania, czy elektronikę. Tutaj także znajdują się największe pola uprawne i plantacje, dające żywność reszcie kraju. Jawa wraz ze stolicą – Dżakartą, jest ośrodkiem władzy. Parlament, pałac prezydencki, centrale ogólnokrajowych kanałów telewizyjnych, siedziby gazet i radia. Stąd rząd wysyła urzędników do zarządzania prowincjami. Tutaj udaje się każdy Indonezyjczyk marzący o karierze urzędniczej lub w show biznesie. I Bali. Wyspa, na którą zjeżdżają się ludzie na tyle bogaci, aby zasmakować dziesiątek przyjemności, płacą przy tym europejskie ceny. Pięciogwiazdkowe hotele, importowany z Sumatry, biały piasek na plażach, lazurowe morze, wyśmienite restauracje i zadbane ulice.
Indonezja składa się z około osiemnastu tysięcy wysp. Każda z nich cieszyła się w przeszłości szeroką autonomią. Każda miała swoich własnych królów, plemiennych przywódców lub starszyznę decydującą o sprawach przyziemnych i boskich. Jak większość krajów Azji Południowo – Wschodniej duży wpływ na najnowszą historię mieli europejscy kolonizatorzy. Po odzyskaniu niepodległości w 1945 roku Indonezja stanęła na rozdrożu. Politycy nie potrafili znaleźć sposobu, aby z tego wielorasowego, wieloreligijnego i wielokulturowego kotła, wytworzyć państwo. Mieszkaniec Sumatry nie był w stanie dogadać się z krajanem z Jawy. Gwinejczycy, ludność tej części kraju, w której do dzisiaj żyją plemiona pierwotne ukryte głęboko w dżungli, nie mieli pojęcia, że istnieje miasto Dżakarta – stolica ich nowopowstałego państwa.
W Indonezji nie udałoby się zrobić też tego, co z sukcesem od lat osiemdziesiątych budowali Malajowie. Jednorodnego, w miarę spójnego narodu. Zbyt wiele klanów, mniejszości, narodowości. Jednakże dwóch najważniejszych indonezyjskich dyktatorów rządzących kolejno po sobie, wpadło na prosty, aczkolwiek bardzo skuteczny pomysł. Gdy Sukarno – pierwszy z nich przejmował pełnię władzy w 1959 roku, doszedł do wniosku, że jedynym gwarantem spójności kraju może być wojsko. Silna, bezwzględna armia, która stłumi każdą oznakę nieposłuszeństwa. A ile przy tym zginie ludzi, mniejsza o to. Ważne, aby scementować ideę jednej Indonezji. Nie mógł zresztą myśleć inaczej, gdyż sam przed objęciem władzy piął się latami po szczeblach kariery wojskowej. Aż do rangi generała.
Rządzący krajem dyktator tracił z czasem inicjatywę i wpędzał kraj w coraz większe problemy. U kresu jego prezydenckich dni, inflacja gospodarcza wzrosła do niewyobrażalnych rozmiarów siedmiuset procent. Na przełomie 1965/66 roku doszło do serii wydarzeń, pozwalających obalić dotychczasowego i jednocześnie wynieść do rangi przywódcy nowego dyktatora – Suharto – kolejnego generała. Pomysł na rządzenie pozostał jednak ten sam. Dać jak największą siłę w ręce armii.
Wojsku należało się najwięcej przywilejów. Wysokie płace. Równie wysokie emerytury. Najlepsze dostępne zaplecze techniczne. Ośrodki wypoczynkowe dla żołnierzy. Ulgi podatkowe. Samochody z czerwonymi rejestracjami, które nigdy nie będą stały w korkach i które nie zostaną zatrzymane do kontroli policyjnej.
Z czasem wojsko uzyskało władzę tak potężną i szeroką, że decydowało o wszystkim. Pozostało tak do dzisiaj. Zmienił się tylko charakter tej wszechobecnej siły. Sami Indonezyjczycy mawiają, że Dżakarta nie znaczy nic. Prawdziwą stolicą kraju są podmiejskie koszary – siedziba sztabu głównego wojska.
Prezydentem kraju może zostać jedynie generał lub ktoś naznaczony na to stanowisko przez armię. Jest tylko jeden warunek, każdy musi być muzułmaninem wiernym w równym stopniu Bogu, co armii.
Odkąd Indonezja nie prowadzi żadnej lokalnej wojny z sąsiadem, poszczególne jednostki wojskowe startują w przetargach na wykonywanie prac publicznych. Jak łatwo się domyśleć, wygrywają większość z konkursów. Budują drogi, wznoszą wieżowce, karczują lasy, usypują w morzu sztuczne wyspy, a nawet zarządzają jedną z największych fabryk wyrobu tenisówek.
Przechodzący na emeryturę w wieku czterdziestu lat generałowie, przywdziewają czarne garnitury i obejmują dyrektorskie stanowiska w państwowych przedsiębiorstwach. Co z tego, że nie mają żadnych umiejętności pozwalających na zarządzanie ludźmi? Od tego mają podwładnych. Ich jedynym obowiązkiem jest zapewnienie ciągłości wojskowej supremacji.
O współczesnym sposobie rządzenia krajem przez emerytowanych generałów świadczy historia, którą usłyszałem od starego Chińczyka mieszkającego w Padang. W połowie lat dziewięćdziesiątych chińska diaspora założyła w mieście organizację samopomocy. Udostępniali sobie bezprocentowe pożyczki, wspierali się w organizowaniu nowych biznesów. Wszystko szło dobrze do chwili, gdy na czele organizacji stanął młody, ambitny, wykształcony na Zachodzie Chińczyk. Marzyła mu się kariera polityczna. Zadławiony ideą demokracji parlamentarnej, postanowił zawalczyć o stanowisko zarządcy prowincji. Po kilku tygodniach w siedzibie organizacji zjawili się poborcy podatkowi. Nie minęły dwa tygodnie, a wszyscy zrzeszeni członkowie poczęli mieć trudności w uzyskiwaniu pozwoleń na działalność gospodarczą. Zamykano chińskie hotele, restauracje, sklepy. W chrześcijańskich kościołach, do których uczęszczali Chińczycy, ktoś wybił okna. Pobito jednego, drugiego, dziesiątego Chińczyka od lat mieszkającego w Padang. Nikt nie wiedział co jest tego przyczyną. Kilka tygodni przed oficjalnym rozpoczęciem wyścigu o stanowisko zarządcy, okazało się, że ubiega się o nie również generał z podmiejskich koszar. Dotychczas ambitny, młody Chińczyk zrezygnował ze startu dzień przed głosowaniem. Głosy chińskiej mniejszości w Padang przypadły generałowi. Tym samym wszystkie ich problemy nagle zniknęły.
W taki sposób funkcjonuje generalski kraj. Jeśli czegoś nie udaje się załatwić pieniędzmi, sięga się po przemoc. Przyglądając się życiu Indonezyjczyków, nie można nie zauważyć, że na ulicach faktycznie nie widać wojska. Podczas całego pobytu, widziałem zaledwie kilkunastu żołnierzy. Armia jest jednocześnie niewidoczna i wszechobecna. Przypomina o sobie tysiącami plakatów, z których spoglądają groźni mężczyźni. Informuje o swojej obecności kierunkowskazami wskazującymi drogę do najbliższej jednostki. Ostrzega przed nieposłuszeństwem słyszanymi z oddali salwami broni palnej na poligonach. Czarne, terenowe toyoty na wojskowych rejestracjach przejeżdżają przez miasta setki razy dziennie. Ubrani w galowe mundury wojskowi, przemawiają od czasu do czasu w telewizji. Niby nic szczególnego, ale jednocześnie bardzo wymowne. Aż chciałoby się powiedzieć to, czego głośno nie powinno się mówić: Kraj sterowany z tylnego siedzenia.
Jest też drugie dno historii związanej z armią i dyktatorską władzą Sukarno i Suharto. Wielu Indonezyjczyków do dzisiaj wierzy, że są dukunami – ludźmi wielkiego ducha, owładniętymi przez czarną magię i posiadającymi magiczną siłę. Są jak Elvis – wiecznie żywi. Ponoć nie umarli. Do dzisiaj przechadzają się po kraju, przyglądając się życiu swoich podwładnych. Pytanie tylko, czy są zadowoleni ze swojego dzieła?
„Jeśli w samochodzie czy samolocie zabrakło benzyny, wystarczyło, że Sukarno oddał mocz do baku, a silnik podejmował pracę. Wdowa chciała ponownie wyjść za mąż, ale w przeddzień ukazał się jej i do ceremonii nie doszło. Zresztą, czy wiem, że naprawdę Sukarno nie umarł? Pochowano tylko jego posąg, a on sam nadal żyje i wędruje po Indonezji”.
Tiziano Terzani, „Powiedział mi wróżbita”.