O silnej pozycji chińskiej diaspory w Malezji przekonać się można bardzo szybko po przyjeździe do kraju i nie jest to specjalnie trudne. W kioskach na dziesięć dostępnych codziennie gazet, dwie wydawane są w języku angielskim, trzy malezyjskim, a cała reszta pisana jest w dialektach chińskich. W każdym mieście ulokowane jest większe lub mniejsze Chinatown. Utarło się nawet powiedzenie, że Malaje rządzą polityką, ale Chińczycy pieniędzmi. Nic dodać, nic ująć.
Chińczycy w Malezji do niedawna mówili o sobie hua – ren, kwietni ludzie lub synowie cesarstwa kwiatów. Wynikało to z faktu, iż pierwsi emigranci należeli do starego pokolenia, które chętnie kultywowało dawne, zapomniane już w Państwie Środka tradycje. Zapomniane lub skutecznie wytrzebione przez komunizm. Przywiązanie do wielopokoleniowej rodziny. Świątynie budowane na cześć sławnych przodków i słynnych bóstw. Dzięki temu w Malezji, jak w niewielu krajach Azji Południowo – Wschodniej odnaleźć można dziesiątki zachowanych do dzisiaj perełek architektury rodem z dawnych Chin. Wszystko to jednak zmienia się wraz z coraz szybszym rozwojem kraju. Dzisiaj, przywiązanie do tradycji dla wielu młodych Chińczyków wiąże się z narzucaniem im na barki niewygodnego „gorsetu” określonych, staromodnych wartości. Jeśli można mówić o jakiejś głębszej więzi łączącej pokolenia hua – ren, to będzie to wspólnota interesów i wzajemnego, biznesowego wsparcia.
Od momentu pojawienia się pierwszej grupy emigrantów z Chin, wiadomo było, czym się zajmą; handlem i usługami. Zajęciami pogardzanymi w macierzystym kraju. Sklepikarz w Chinach na drabinie społecznej plasował się dużo poniżej klasy urzędniczej, a nieco wyżej bezrolnych chłopów. Wybór padł na ten sektor z dwóch prostych powodów. Ponieważ Chińczycy mają smykałkę do interesów i dlatego, że relatywnie łatwo jest się dorobić. A nic tak, jak pieniądze daje bezpieczeństwa w bądź co bądź, obcym kraju. Powiedzieć, że Chińczycy opanowali ten sektor państwa to mało. Nie uda się zrobić biznesu bez wiedzy i pozwolenia chińskich przedsiębiorców. Większość sklepów w miastach Malezji należy właśnie do nich. Hurtownie, przedsiębiorstwa przewozowe, firmy deweloperskie, agencje pośrednictwa, salony piękności – wszystko chińskie. Jedyna gałąź usług wolna od hua – ren, to turystyka. Jakby dwie największe grupy społeczne kraju ustaliły między sobą, że ta pozostanie domeną wyłącznie malajską.
Najlepiej sytuację panującą w kraju, opisał mi podczas wieczornego objazdu po Penang malajski taksówkarz. Ponad osiemdziesiąt pięć procent mieszkańców wyspy, to Chińczycy, z których wywodzi się sto procent bogaczy. Ze świeczką znaleźć wśród nich rodzimego bumiputra – syna ziemi, jak o sobie mówią Malezyjczycy. Podobnie jest w całym kraju.
Chińczycy mieszkają w najlepszych dzielnicach miasta, gdzie kupienie mieszkania za kilka milionów ringgitów, nie jest niczym wyjątkowym (dla porównania miesięczna pensja Malezyjczyka, to kilkaset ringgitów). Podczas chińskiego nowego roku zamiera ruch w całym kraju. Wszystkie chińskie lokale są zamknięte, ponieważ ich właściciele świętują. I mimo tego, że nie jest to żadne oficjalne święto, kraj zatrzymuje się na kilka dni w miejscu.
Pytanie czy nie dochodzi pomiędzy Malajami i Chińczykami do tarć? Owszem, sporadycznie mają miejsca zatargi i nieporozumienia. Ostatni duży pogrom społeczności chińskiej miał miejsce w 1969 roku, kiedy sfrustrowani Malajowie palili domy i mordowali swoich sąsiadów. Zginęło kilkaset osób. Od tamtego jednak czasu sporo się zmieniło. Może największa zmiana polega na tym, że i jedni i drudzy są od siebie tak uzależnieni, iż rozerwanie łączącej pępowiny jest niemożliwe.
„Gdyby pewnego dnia wszyscy Chińczycy w danym regionie postanowili nie iść do pracy i zostać w domu, Indonezyjczycy nie mieliby czym jeździć, co palić ani na czym pisać. Filipińczycy nie mieli mieliby statków i promów, które pozwalają im się przemieszczać między tysiącami wysp i wysepek. Japończycy nie mieliby ulubionych krewetek. Większość budowanych wysokościowców pozostałaby niewykończona. Cały kontynent zadygotałby w podstawach, gdyż to chińska diaspora jest paliwem, dzięki któremu funkcjonuje maszyna cudu ekonomicznego Azji Południowo – Wschodniej. A kim właściwie są? Potomkami kulisów i kupców, biedaków, którzy przez całe dekady emigrowali, by szukać szczęścia na Nan Yang, morzach południowych”.
T. Terzani, „Powiedział mi wróżbita”.