Jeśli kiedykolwiek i gdziekolwiek można by powiedzieć, że dotarło się do korzeni prehistorycznej natury, to właśnie tutaj, w Taman Negara, osławionym najstarszym istniejącym na świecie lesie deszczowym. Rozpościera się na powierzchni 4343 kilometrów kwadratowych, obejmując najbardziej dziewicze rejony kraju. We wnętrzu rezerwatu znajdują schronienie różne gatunki ssaków – od słoni, przez małpy, na dzikich kotach kończąc. Co roku swoim pięknem zachwyca rzesze turystów, przyjeżdżających tutaj, aby zetknąć się z najczystszą formą historii ziemi. Taman Negara jest też idealnym przykładem problemów, z którymi boryka się kraj, chcący uchronić przed zniszczeniem najwartościowsze ze swoich skarbów.
Przed dotarciem do ostatniej z ludzkich osad - Kuala Tahan - znajdującej się u wejścia do lasu, symbolicznie oddzielonego od ludzkich domostw wodami rzeki Tamble, nie sposób nie zauważyć dziesiątek plantacji kauczuku, bananów, czy kakaowca, rozpościerających się na setkach hektarów wykarczowanej dżungli. Otaczają rezerwat coraz ciaśniejszym kręgiem (jak oblężoną fortecę). Z każdym rokiem zasięg rezerwatu mniejsza się. Jak wyjaśnił mi jeden ze strażników przyrody, przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka, z czego dwie, wydają się najistotniejsze.
Od początków lat dziewięćdziesiątych gospodarka Malezji postawiła na drastyczny rozwój, nawet kosztem degradacji środowiska naturalnego. Jednymi z największych inwestorów w kraju są międzynarodowe korporacje przemysłowe, wykorzystujące każdą nadarzającą się okazję do wzbogacenia się i poszerzenia swoich wpływów. Firma Exon, potentat w branży naftowej, po odkryciu złóż surowca w Malezji, przejął kontrolę nad większością szybów wydobywczych, oficjalnie płacąc wysokie podatki do skarbu państwa, i mniej oficjalne dodatki do pensji lokalnych władz. Dzięki temu nie ma miejsca, w którym po odkryciu złóż czarnego złota, nie mogłaby zacząć eksploracji. Podobnie sprawy się mają w przypadku przedsiębiorstw spożywczych. Palmy bananowców, czy kakao, oprócz wilgotnego i ciepłego klimatu, potrzebują ogromnych rejonów uprawnych, aby opłacało się założenie nowej uprawy. I chociaż uprawy zakładają Malajowie, to dziewięćdziesiąt procent zbiorów wysyłanych jest za granicę, do Singapuru, Hongkongu, czy Makao, gdzie większość skupów roślin należy do konsorcjów europejskich i amerykańskich. Te z kolei nakładając odpowiednio wysoką marżę, wyśmienicie zarabiając na interesie w pozostałych częściach świata. Uprawy niektórych roślin opłacają się w Malezji tak bardzo, iż rozszerzające się bez problemów do niedawna rejony uprawne, przynosiły wielomilionowe fortuny.
Ostatnio jednak pojawił się problem. Jaki? Zaczęło brakować ziemi, na której można by uprawiać. W związku z tym najwięksi plantatorzy korzystają z okazji do przejmowania najmniejszego nawet skrawka ziemi. Nieszczęście parku Taman Negara polega na tym, iż jest własnością rządu. A to oznacza, że przyszłość lasu deszczowego leży w rękach skorumpowanych polityków. Co roku ogłaszane są przetargi na przejęcia pojedynczych hektarów ziemi należącej do parku. Niby niewiele, ale gdy rokrocznie określony plantator przejmuje hektar za hektarem, po kilku latach ma w swoich rękach sporą ilość lasu. Wykupiona ziemia przynosi podwójną korzyść. Ścięte w różnym wieku drzewa, sprzedawane są do tartaków. Wykarczowana i przygotowana do zasadzenia dżungla, bogata w związki mineralne, pozwala szybko rosnąć palmą, przynosząc kilka zbiorów owoców w roku.
Druga z przyczyn tragedii, to rozszerzające się kłusownictwo. Istnienie rezerwatu ma wtedy sens, gdy ochrania żyjącą wewnątrz zwierzynę. Jeśli gdzieś natomiast notuje się ich brak (prawdziwy, czy fikcyjny), taki fragment lasu dużo łatwiej sprzedać. Kłusownictwo w Taman Negara przybrało uwspółcześnioną formę. Dawniej kłusownicy chwytali zwierzę dla mięsa lub skóry. Dzisiaj są wyłapywane, aby je sprzedać do prywatnych zoo lub wysłać za granicę, gdzie po zakupie na czarnym rynku trafiają do sklepów zoologicznych całego świata.
Złapane w lesie zwierzę transportowane jest do lokalnej miejscowości, skąd w klatkach przemycane się je najczęściej do Bangkoku. Tam fałszerze dokumentów preparują rodowody i w ten oto sposób do wczoraj żyjący na wolności dziki kot, zmienia tożsamość, stając się hodowanym od niemowlęcia w prywatnej hodowli. Skoro tak, nic nie stoi na przeszkodzie, aby mógł być sprzedany na międzynarodowym rynku. Oczywiście istnieją gatunki szczególnie chronione, których pod żadnym pozorem nie wolno przewozić, a tym bardziej sprzedawać. Ale i z tym problemem poradzono sobie w Azji nadzwyczaj pragmatycznie i prosto. Podpisywane konwencje są respektowane przez urzędy celne i służby graniczne. W niektórych krajach Azji Południowo – Wschodniej, chociażby Birmie, Laosie, Kambodży, czy Wietnamie prawo oficjalne obowiązuje tylko wtedy, gdy kogoś przyłapie się na gorącym uczynku. Przemytnicy płacą wystarczająco wysokie łapówki, aby odpowiednie służby zapominały dokładnie kontrolować niektóre transporty „ubrań”, „jedzenia”, czy „elektroniki”.
Jest jednak nadzieja dla Taman Negara, a przybyła ona z dość nieoczekiwanego kierunku. Turyści przyjeżdżający do parku dają pracę lokalnej ludności, więc i kłusownicy przekwalifikowują się na hotelarzy, sklepikarzy lub przewodników. Problem agresywnych plantatorów pozostaje żywy, ale i im coraz dokładniej patrzy się na ręce za sprawą obostrzeń wprowadzanych na rynku wewnętrznym i zewnętrznym. Wszystko po to, aby zagraniczni turyści przyjeżdżali częściej i pozostawiali więcej ringittów.