- Miałeś szczęście, że wybrałeś moją taksówkę – od razu zagadnął starszy Taj w łamanej angielszczyźnie, gdy ulokowałem się w jego samochodzie tuż po wyjściu z międzynarodowego lotniska Suvarnabhumi w Bangkoku. – Jak byś wybrał różowych, tych obok, to byś przepłacił. To źli ludzie są – zakończył szczęśliwy, że trafił mu się kurs do samego centrum. Dopiero teraz dostrzegłem, że w kolumnie taksówek, większość przybranych jest w żółto – zielone barwy korporacji „mojego” kierowcy, a zaledwie kilka, rozsianych gdzieniegdzie, przyciąga wściekle różowym kolorem.
Wielokrotnie podczas krótkich pobytów w mieście, obserwując wieczorami zatłoczone ulice, zachodziłem w głowę, jak to jest możliwe, że tak duża ilość wszelkiego rodzaju taksówek, ryksz i mototaksówek jest w stanie na siebie zarobić. Setki, tysiące korporacyjnych maszyn rozjeżdża się w sobie tylko znanych kierunkach. Całymi dniami. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jedna taksówka obok drugiej, a między nimi przedzierający się rykszarz, wiozący w swoim tuk tuku o trzech turystów za dużo, wyciskający ze zdezelowanego silniczka ostatnie obroty. W jaki sposób ten biznes się kręci? Jak to możliwe, że kierowcy nie wchodzą sobie w paradę?
Z korporacjami taksówkowymi Bangkoku jest jak z ligami piłkarskimi w Europie. Każda firma ma swoje barwy. Im bardziej charakterystyczne, tym lepiej. Każda posiada wiernych klientów, kusząc ich rabatami, zniżkami i dodatkowymi bonusami. W jednych taksówkach można bez ograniczeń palić papierosy. W innych proceder zakazany jest pod groźbą wyrzucenia z auta. Żółto – zieloni oferują dodatkowe nocne atrakcje z wizytami w najlepszych „salonach masażu” w mieście na czele. Niebiescy zawiozą nawet nieprzytomnego z pijaństwa klienta pod dom i jeszcze odprowadzą do łóżka. Jedna z ciekawszych, nowowprowadzonych opcji w samochodach Różowych, to możliwość wybrania utworów muzycznych umilających podróżnemu czas w drodze. O najprzeróżniejszych zniżkach miesięcznych, tygodniowych, czy dziennych nie ma sensu wspominać. Każda korporacja walczy nie tylko o indywidualnych podróżnych. Prawdziwy zysk zdobywa się dopiero na koncesjach z miejskimi hotelami i największymi restauracjami. Z tego też powodu miasto i jego mieszkańcy, tak jak fani piłkarscy, podzieleni są na odrębne dzielnice. Gdzie królują Niebiescy, tam próżno szukać zielono – żółtych. A jeśli nawet zdarzy się, że jedni wjadą na teren konkurencji, oznaczać to może dwie rzeczy. Pierwsza to, że za kółkiem siedzi nowicjusz. Druga, że zaczęła się nowa, cenowa wojna między taksówkowymi gangami. Każda korporacja w końcu ma innego właściciela, któremu przyznawana jest przez miasto określona liczba pozwoleń na pojedyncze samochody. Jeśli nie wiadomo kto jest właścicielem nowopowstałej firmy, najpewniej jest nim Chińczyk, który ma guanxi – sieć powiązań, kontaktów, „pleców” i dojść do władz miasta. Wszyscy taksówkowi bonzowie walczą o swoje zyski i powodzenie. Często zdarza się, iż w obrębie dzielnicy, szczególnie tej dochodowej, podział stref wpływów przebiega wzdłuż jednej ulicy. Prawa strona różowa, lewa niebieska.
Różowy z niebieskim nigdy nie spotka się prywatnie. Owszem będą się tolerowali w godzinach pracy na postoju. Zagadną do siebie. Krzyknął coś niezrozumiale. Kopnął w koło auta kolegi, żeby sprawdzić ciśnienie. Ale wszystko w myśl starej zasady: Poznaj śmiertelnego wroga.
Ogólny podział miasta na taksówkowe gangi jest doskonale znany przeciętnemu Tajowi. Największe wpływy mają żółto – zieloni. Najlepsze postoje, włącznie z najwyższym topem wśród zarobków, czyli międzynarodowym lotniskiem. Kto jest właścicielem korporacji? Lepiej zapytać, kto z nią sympatyzuje. Mundurowi – policja, wojsko, straż, ochrona budynków miejskich. Atut spory. Tym bardziej, że miastem trzęsą przede wszystkim policjanci. Różowi, to ulubieńcy „middle class” i chińskich przedsiębiorców. Też niezłe koneksje. Obrzeżne dzielnice dziesięciomilionowego miasta „podbijane” są od lat przez przedsiębiorców z Kraju Środka, którzy zakładają tam fabryki, hurtownie, punkty usługowe. Dodatkowo kolejne lata udowadniają, że zbliżają się coraz bliżej ku środkowi miasta. Z każdym rokiem bliżej centrum, aż do miejskiego ratusza. Na koniec Niebiescy. Ci są najtańszy. Najłatwiej z nimi negocjować cenę, a zamawiani są najchętniej przez tych na dorobku. Aspirujących do „middle class”.
Nadzwyczaj dużą liczbę kierowców skupiają korporacje rykszarzy. Mimo tego, że jest ich najwięcej, to w miejskiej hierarchii plasują się o szczebel niżej. Przede wszystkim dlatego, że skupiają biedaków, którzy prowadzą zdezelowane, sprowadzane najczęściej z Indii tuk – tuki. Cała rodzina składa się na trójkołowiec, żeby jeden z mężczyzn mógł utrzymywać całą, wielodzietną i wielopokoleniową familię. Zastanawiające jest to, że nie wpadli na pomysł stania się realną konkurencją dla samochodowych kierowców? Sama liczba zmówionych ze sobą rykszarzy, byłaby dla konkurencji sporym problemem.
W końcu na samym dole drabiny znajdują się mototaksówkarze. Ludzie których los jest najtragiczniejszy. Ciężko znaleźć w całym Bangkoku jakiegoś moto – kierowcy, który nie byłby uzależniony od betelu lub innego narkotyku. Pracujący po czternaście – piętnaście godzin dziennie w miejskim hałasie, wykorzystujący wolne minuty na sen przy motorach z przekrwionymi oczami, rzucają się na każdą możliwą okazję przewiezienia kogokolwiek gdziekolwiek. Porażki zawodowe i niedostatki finansowe rekompensują sobie często dodatkowym zajęciem – dostarczaniem marihuany, tudzież innych używek europejskim nastolatkom, bawiącym się w nocnych klubach.
- Pamiętaj przyjacielu. Tu jest moja wizytówka. Jak będziesz potrzebował transportu, to dzwoń. Ja albo któryś kolega na pewno przyjedzie – kończymy jazdę przed moim hostelem. – Aha, i byłbym zapomniał – dodaje – 500 bathów za kurs się należy.